21 września nakładem Biura Literackiego ukazały się „Sekstaśmy”, druga publikacja poetycka Katarzyny Fetlińskiej. Oprócz książki, w skład „Sekstaśm” wchodzi płyta CD – audiobook z autorskimi interpretacjami wierszy przygotowany we współpracy z reżyserką teatralną Hanną Kłoszewską. Redaktorem tomu jest Jarosław Jabrzemski, zaś okładkę zaprojektowała Julita Nowosad.
Na całość „Sekstaśm” składają 22 utwory – każdy z nich zadedykowany jest konkretnej osobie, która w życiu autorki odegrała istotną rolę. Zgodnie z opisem książki umieszczonym w serwisie Poezjem.pl:
„Sekstaśmy” to poruszająca, podszyta błyskotliwym humorem opowieść o współczesności. W zdigitalizowanym, a jednak na wskroś biologicznym, świecie, bohaterami Katarzyny Fetlińskiej rządzi ciało – świadome własnej powłoki, choć często nieświadomie zmieniające się pod wpływem nowych technologii.
Poetka bada, jak poezja wpływa na umysł i ciało człowieka, jakie wyzwala emocje i jakie przemyślenia budzi. Częścią projektu literackiego Katarzyny Fetlińskiej są również krótkie, dokumentalne „reaction videos”, zamieszczane regularnie w serwisie YouTube. Autorka spotykała się z osobami, którym zadedykowała wiersz – odtworzywszy w ich obecności właściwe nagranie studyjne, filmowała reakcje, emocje, wypowiedzi złożone z wspomnień oraz skojarzeń związanych z utworem.
Wybrane wiersze z tomu:
Jesteś piękna. Jak przypadkowe spotkanie na stole
sekcyjnym starego Singera i ścięgien obszytych
żeberkowym ściegiem. Mon
ami: dawniej haftowani śniegiem (ludzcy do szpiku)
dłubaliśmy w zębach, poszukując fikcji, zaś teraz musimy
wieść się w powieść i żywot
niepoczciwy. Dolejmy oliwy do ognia: bóg nie chce, aby
kto złym był, więc zróbmy sobie dobrze. Dobierzmy do
tchawicy i znajdźmy
na językach, pieszcząc się przez zaśnieżone szyby
ekranów. Następnie zaśnijmy – bez fonii, bez wizji
na przyszłość. Kocham cię
i chcę przy tobie umrzeć. Mam mnóstwo marzeń,
omamów, jak przypadkowe spotkanie na stole sekcyjnym,
wnętrze we wnętrze, ciebie
i starej Unitry. Kineskopowe spazmy, napięcie,
rozbłyski i kablami okręcone najgęsiejsze szyjki.
Bądź przy mnie, proszę; a wetknę
ci tak głęboko, że włosy zaczną iskrzyć. Jesteśmy
dla siebie stworzeni. Jesteśmy złudzeni. Od dawna
monochromatyczni, zamknięci
za szybą. Pragnę, by wypełnił cię ciekły kryształ.
Lazuryt. Ametysty. Nasz sen musi się ziścić –
zamiast obrzmiałych sutków
niech stanie się światło. Niech staną się przyciski,
poczujmy napięcie, rozkosz oraz nagły przypływ
elektryczny. Niech spali się
Belweder. Stworzymy własne Kroniki Wypadków
Miłosnych – przypadkowe kobiety nagle przebite
kolumną kierownicy i wytrysk
benzyny na plac pokryty makadamem. Kochanie –
musimy zaakceptować, że nie znajdziemy fikcji
w zębach ni w żadnej nocnej
transmisji. Ona jest wszystkim. Jedyne, co zostało,
to plany, tęsknoty i radosne wizgi spadających samo-
lotów. Ofiary, poślizgi,
telefon drżący w pochwie. No, odbierz mnie, a potem
pogrzebmy razem w ropie i w głowach, szukając
resztek. Rzeczywistych.
Siedzą zaszkleni, oddzielni. On dzierży skrzyni
biegów wyślizgane berło, ona – dama z fretką
przyciśniętą do piersi. Kiwają się głowy rzędu
małych piesków, lazurowym wybrzeżem
nadmorska sosenka, dyndające drzewko
z nutą kadzidła i mirry. Odbija się słońce,
póki z ulgą nie stwierdzimy, że jednak nie byli
całkiem obcy – na jej udzie powoli zasycha
lepki odcisk ręki. Łudząc drżeniem palców
trwają w przedłużeniu – jej pleców tapicerka,
stóp szlachetne drewno, papieros jak wydech,
konie mechaniczne w piersi. W trzewiach świece,
sprzęgło. Karesy w karoserii. Bezimiennie się
pieszczą, opatrzeni tabliczką: trzy litery, numer.
Co po nich zostało? Licznik kilometrów i kropla
oleju jak łza zapomniana w betonie, dystrybutor
benzyny, zgnieciona butelka i kamienie spod
kół pryskające śmiercią. Nic nie znaczą,
ze strachem zerkając w domniemane lusterko,
za nimi wzbiera śpiew syren, pochyla się drzewo.
Nini
Rozchwiany stolik w kuchni, dwa kulawe krzesła,
dwa talerze z obiadem – banalna sceneria,
w której odpychamy się od siebie, jakby nasze ciała
posiadały tożsame ładunki po tych kilku latach
bycia razem; i tylko spiętrzony brzęk naczyń,
stukot tłuczka, syk tłuszczu, lakoniczny dialog
pozwala nam wierzyć, że wciąż między nami iskrzy,
że cokolwiek zostało z minionej bliskości i
słów wcale nie trzeba, żeby się zrozumieć.
A jednak w gardle coś więźnie. Wiatr wzdyma firany,
wdziera się do domu wartki, rześki strumień
wrześniowego powietrza – kubki, szklanki dygoczą,
jakby było zimno, i nagle goryczą coś serca ścina
bądź trwogą, że już się nam nie zdarzy
poczuć głodu, pragnienia – gdzieś nad morzem,
grzmiącym przez słoną ciemność, tępą finką rozwierać
muszle ostryg; jak niegdyś, na kacu, na kempingu
w Karwi, wsuwać z przyjemnością grube pęta kaszanki
lub wtranżolić ze szczeciną ślunski galert z nóżek –
a jednak, siorbiąc dystyngowanie i chuchając w łyżki,
jemy obiad w milczeniu. Stygnie kawa w imbryku.
W fusach czarne myśli. Już nie jestem głodna –
bąkasz w końcu, po cichu, i choć – na pewno – by mogła
tak się zacząć poważna dyskusja, coś każe odpowiedzieć:
zjedz, skarbie, chociaż mięso. A ziemniaczki zostaw.
Filipowi
Tutaj strzelaliśmy z procy: drętwiały nam ręce i pociło się sprężyste, leszczynowe drewno,
dopóki ciężki pocisk z kulki od łożyska nie świsnął przez prześwit w nasiąkniętych liściach:
łup spadał w roślinność, nawisła z drzew rosa tłukła niby w werbel w baldachim łopianów,
a my, rozwrzeszczani w jeżynach i wrzosach – minuta za minutą oraz metr po metrze –
przetrząsaliśmy lasu niewzruszoną przestrzeń: tu spadł dziki gołąb, tam wiewiórka odprysła
od gałęzi świerku jak rdzawy wiór, iskra, co zamiast wzniecić pożar – wygasza podszycie.
Myszy, króliki, ropuchy, łasice – wszystkie próbowały przedłużyć swój żywot,
powierzając chaszczom piski, sierść, dygot skrwawiony igliwiem. Pamiętam dzień, w którym
ktoś przypadkiem dostrzegł kuropatwę w trawie: bezbronna w bezruchu, udawała kamień.
Podeszłam, strzeliłam. W przedśmiertnym obłędzie trzepotały skrzydła, skrzyły skrzepy w piórach –
aż zdychając, zgniotła wszystkie jaja w gnieździe. Dropiata, cienka, popękana skorupa
odsłoniła pisklęta – wielkookie i śliskie przyciągały muchy. Zrobiliśmy ognisko.
Ktoś powiedział, że zdobycz warto upiec w glinie. Ubabrane i niepatroszone ptaszysko
prażyliśmy w żarze, by obedrzeć je później ze zwęglonej skóry (która była przynętą
na gryzonie, jaszczurki, jeże, różne zwinne stworzonka) i żuć, milcząc, mięso
twarde, suche, niesmaczne. Ktoś ze złością szepnął, że to moja wina; ktoś zapłakał, dodając,
że jestem zwyrodniała, a piękno przyrody zasługuje na więcej. Wtedy, z całej mocy,
urwałam się biegiem przez złowrogą zieleń. Za mną! W pogoń ruszyli niby-przyjaciele.
© 2021 Katarzyna Fetlińska | Main photo by Filip Zawada
Theme by Eleven Themes